SEZON 1. ODCINEK 4.

19 kwietnia 2020 r.

MAŁŻEŃSTWO CHRZEŚCIJANINA

Pojawia się wyraźny paradoks w małżeństwie chrześcijanina. Z jednej strony małżeństwo zakorzenia w świecie bardziej niż jakiekolwiek obowiązki zawodowe, ale z drugiej strony, jeżeli jest to małżeństwo prawdziwie chrześcijańskie, bardziej niż cokolwiek innego na tym świecie otwiera człowieka na świat, który nadchodzi.

W małżeństwie rozwija się i dopełnia całą osobowość człowieka obejmująca nierozłącznie duszę i ciało, i powinna ona na tej drodze znaleźć swą ostateczną jedność z drugim człowiekiem. Na pierwszy rzut oka udane małżeństwo jest więc po prostu osiągnięciem pełnego rozwoju. Ale rozwój jednego ze współmałżonków tylko wówczas będzie realny, jeśli nie stanie się przeszkodą na drodze do rozwoju drugiej osoby. Dlatego sam ten rozwój bardziej niż cokolwiek innego znaczonych jest krzyżem.

W rzeczywistości bowiem jeżeli, małżeństwo nie jest jedynie powierzchownym związkiem dwóch egoizmów, już sam fakt przynależności do nas drugiego człowieka wymaga od nas radykalnego oddania się jemu. Połączyć swoje życie, swoje istnienie z życiem drugiego człowieka, to przekazać temu drugiemu, teoretycznie i praktycznie, wszystko co się ma i czym się jest. W ten sposób wyzbycie się wszystkich dóbr wyrzeczenie własnego ciała w końcu także własnej woli będzie istotą profesji zakonnej stanowi również istotnym związku małżeńskiego Małżonek który zrozumiał chrześcijański sens swego małżeństwa, polegający na nadprzyrodzonym dopełnieniu tego, do czego zmierza naturalna rzeczywistość zjednoczenia seksualnego, wie doskonale, że zasadniczo nie ma już nic, co mógłbym nazwać wyłącznie swoją własnością. Drugi człowiek posiada wszystko razem z nim. Nie może rozporządzać dowolnie żadnym ze swoich dóbr materialnych, kulturalnych, a nawet duchowych. Jego własne ciało nie należy już tylko do niego; nie może on nawet oczekiwać na radości, do których małżeństwo daje pełne prawo, jeżeli równocześnie sam nie daje tych radości drugiemu. Nie może upominać się o nie w imię własnego pragnienia, jeżeli nie ma pewności, że druga strona w danym momencie może zgodzić się na to bez przymusu. Nie może dysponować swobodnie swoim życiem, czasem, nie może wybierać sobie zajęć jedynie według własnej woli; w każdej chwili musi w pewnym sensie z niej rezygnować, wyrzekać się siebie, aby zrobić miejsce – i to odpowiednie miejsce – dla woli drugiego człowieka.

Gdyby się więc nawet założyła – co po ludzku jest niemożliwe – nieustanną i doskonałą wzajemną harmonię, każde uczciwe małżeństwo, tym bardziej małżeństwo chrześcijańskie, oparte formalnie na wierze i przeżywane w miłości Chrystusa, zakłada konieczność stałego wyrzeczenia i ciągłego przekraczania siebie.

Oczywiście rysuje się to z większą jeszcze wyrazistością, kiedy weźmiemy pod uwagę nieuniknione do niedoskonałości obojga współmałżonków.

Drugi człowiek pozostaje inny, różny od nas, chociaż jest kochany i najbardziej nawet kochający. To wystarczy, by postawić człowieka wobec wymagania nieustannej ofiary z siebie na rzecz tego, z kim się jest związanym. Ponadto, w warunkach ludzkiego życia po grzechu pierworodnym, odmienności nieuchronnie przybiera odcień pewnej wrogości. Nie istnieje tak doskonała jedność, żeby była wolna od wielu drobnych konfliktów, wiele nierozwiązanych – i zasadniczo niemożliwych do rozwiązania – napięć, a wreszcie jakiejś dozy, mniejszej lub większej, wzajemnego niezrozumienia i niezadowolenie z siebie. Aby nie doszło do sytuacji zerwania, albo do stanu, kiedy ukrywa się ostatecznie porażkę i brak więzi wewnętrznej, zachowując jedynie zewnętrznie pozory, trzeba umieć to wszystko zaakceptować, włączyć pozytywnie w budowanie jedności, w budowanie własnego życia. Czy może istnieć obfitsze źródło ofiary i krzyża?

Wspólnota życia, jaką stanowi małżeństwo, przynosi najgłębszy jednostkom bardziej jeszcze dojmujący i boleśniejszy krzyż. To odkrycie własnego niedostatku, odkrycie, którego dokonuje się w małżeństwie może bardziej niż gdziekolwiek indziej. Trzeba kochać drugiego człowieka więcej niż siebie, aby odkryć boleśnie własną niezdolność do kochania, jak powinno się kochać. Żadne może odkrycie własnej niedoskonałości nie jest tak upokarzające i przykre, jak stwierdzenie własnej niezręczności, małostkowości, gruboskórności czy po prostu rażących braków w tym, co robimy (lub pragniemy robić), aby udowodnić i okazać wielkoduszność swej miłości.

Przez to wszystko właśnie małżeństwo może stać szkołą wiary i miłości, szkołą, która niewątpliwie może poprowadzić do świętości, jeżeli człowiek przyjmuje z pokorą wszystko, czego ona uczy. Dlatego również ludzka rzeczywistość małżeństwa dopiero w sakramencie może osiągnąć swój pełnię. Sakrament bowiem umożliwia tę heroiczną nieraz wiarę w drugiego człowieka i bezwarunkowy dar z siebie, jakich wymaga bezwzględnie każdy związek, jeżeli ostatecznie mu uszczęśliwić tych, którzy go zawarli. Sakrament małżeństwa sprawia, że wzajemna wiara w siebie staje się uczestnictwem w wierze w Chrystusa i konkretną jej realizacją. O małżeństwie chrześcijańskim można powiedzieć z całą prawdą, że w świetle wiary Małżonek – to Chrystus, a Małżonka – to Kościół. Wzajemnie udzielają oni sobie siły do nieustannego przekraczania tego, co jest tylko zewnętrzny pozorem i niepełną realizacją tego, czym powinno być ich małżeństwo. Tak więc Mąż zaczyna miłować swoją żonę jak Chrystus umiłował Kościół, to znaczy wyrzekając się dla niej siebie, oddając jej całe swoje życie dzień po dniu i wciąż na nowo, a Żona oddaje się Mężowi żyjąc tylko w nim i jego życiem, podobnie jak Kościół żyje w Chrystusie. To nie jest już tylko porównanie; dla tych, których połączył sakrament, staje się tą podstawową realizacją miłości, „miłości Boga, która została rozlana w naszych sercach przez Ducha Świętego.

Najpewniejszy rozwój osiąga to wszystko, kiedy wzajemna miłość małżeńska zaowocuje we wspólnej miłości do dzieci.