7 kwietnia 2020 r.
Szczególny obraz
Naśladowanie krzyża, trochę inaczej – okruchy historii sztuki.
Przez prawie tysiąc lat nikt nie malował realistycznie obrazu cierpiącego Chrystusa. W pierwszych wiekach zdano sobie jeszcze sprawę z tego, jak monstrualne, jak absurdalne, jak trudne do przyjęcia jest dla świata przesłanie chrześcijaństwa: umierający na drzewie hańby jest Mesjaszem, Chrystusem, Synem Bożym! I ten krzyż męki … najpotworniejsze ze wszystkich narzędzi egzekucji od odstraszania. Czy ten znak może ukazywać życie, zbawienie i zwycięstwo?! Krzyż Jezusa Chrystusa był przede wszystkim brutalnym faktem historycznym i nie miał nic wspólnego z życiem, spełnieniem i prawdziwym człowieczeństwem. Święty Paweł Apostoł, którego ojczyzną były dwa światy: żydowski i grecki, zdawał sobie dobrze sprawę z tego, czego wymaga od swoich współczesnych przez słowo krzyżu. Dla Greków był on głupstwem, dla Żydów zgorszeniem ( 1 kor 1,23). Oczywiście w podobny sposób odbierano ten symbol w Rzymie. To, co mówiono o tym Nazarejczyku, musiał musiało brzmieć jak marny dowcip, jak naiwna i głupia, „ośla” opowiastka i to w dosłownym rozumieniu! To bowiem właśnie oznacza pierwszy znany rysunek przedstawiający Ukrzyżowanego. Karykatura, którą kiedyś, w trzecim stuleciu, ktoś wydrapał na ścianie na Palatynie, gdzie mieściła się cesarska rezydencja w Rzymie. Karykatura ta przedstawia cierpiącego na krzyżu, ale z głową osła, a pod spodem napis: „Alexamenos modli się do swojego Boga”.
Trudno się więc dziwić, że trzech pierwszych wiekach chrześcijaństwa powstawały wprawdzie wizerunki Chrystusa jako młodego, bez brody, dobrego pasterza, ale nie było wizerunku Ukrzyżowanego. Dopiero w czasie panowania Konstantyna (306-337) krzyż stał się symbolem i tematem malowideł, początkowo na sarkofagach. Najstarsze zachowane przedstawienie krzyża pochodzą z V wieku: jedno wykonane na tabliczce z kości słoniowej, przechowywane dziś w muzeum brytyjskim, a drugie na drewnianych drzwiach bazyliki Santa Sabina w Rzymie
W obu przypadkach jednak unika się nawet najmniejszego przejawu cierpienia; Chrystus przedstawiony w postawie zwycięzcy lub modlącego się. Jeszcze we wczesnym średniowieczu i w stylu romańskim Chrystusa przedstawia się z ogromną bojaźnią i czcią; korona królewska zdobi nie tylko Sędziego świata, lecz także Panującego przybitego do krzyża.
Dopiero w dobie szczytowego rozkwitu gotyku i wczesnego renesansu postać Chrystusa znowu traci swoją hieratyczną surowość i ustępuje szlachetnemu człowieczeństwu. Pod wpływem mistyki cierpienia głoszonej przez Bernarda z Clairvaux [klerwo] – znamy go, bo napisał Modlitwę do Matki Bożej, którą czasem odmawiamy w Litanii loretańskiej („Pomnij, o Najświętsza Panno Maryjo, że nigdy nie słyszano…) i Franciszka z Asyżu podkreśla się teraz cierpienie Chrystusa. Dopiero jednak w późnym gotyku cierpienie ukrzyżowanego stanie się dominującym tematem.
Spośród wszystkich poruszających wizerunków cierpiącego Chrystusa z tamtych czasów jeden jest szczególny. To dzieło malarza zwanego Matthiasem Grünewaldem. W przededniu reformacji, w latach 1512-1515, namalował on do ołtarza w klasztorze w Isenheim obrazy, przedstawiające artykuły wyznania wiary. Na dni powszednie, gdy skrzydła ołtarza były zamknięte, widniała scena ukrzyżowania. Jest ona tak wstrząsające, że Ukrzyżowany Grünewalda stał się uosobieniem bezgranicznego cierpienia w ogóle (patrz: obraz po tekstem). Na tym obrazie męki występują tylko cztery postaci towarzyszące. Po prawej stronie pod krzyżem – od strony patrzącego – Jan Chrzciciel, prawie nie okazujący wzruszenia; pewny, władczo wyciągniętym palcem wskazuje na Tego, który cierpi. U stóp Chrzciciela ze złotym krzyżem, niewinny, mały, biały baranek ofiarny, którego krew spływa do Kielich Ostatniej Wieczerzy – Symbol Sakramentu Eucharystii. Z lewej strony krzyża Matka Jezusa z bladą, zastygłą w bólu twarzą, w wyblakłej sukni, w modlitewnym geście wyciągająca dłonie ku Synowi, bliska mdlenia, podtrzymywana tylko przez bolejącego i współczującego umiłowanego ucznia, odzianego na czerwono. Na ostatek klęcząca pod krzyżem, w zbytkowej, barwnej szacie, z długimi, jasnymi włosami, z wyciągniętymi w górę rękami Maria z Magdali, symbol rozpaczliwych zmagań jednostki o Boga które spowodowała ta klęska.
Ponieważ postaci towarzyszących jest niewiele, nadnaturalnej wielkości postać Jezusa jeszcze bardziej występuje na plan pierwszy: kurczowo wyprężone i skręcone palce, co wydaje się czymś najboleśniejsze na tym obrazie okrutnie cierpiącego człowieka; jego stopy, przebite ogromnym gwoździem. Całe Jego zniekształcone ciało, pokryte ranami, zwisa ciężko ku dołowi. Głowa, dodatkowo umęczona koroną z ostrych cierni, opadła na piersi. Jego usta, po wydaniu skargi, że Bóg Go opuścił, pozostały rozchylone, bezkrwiste i zastygłe. To niezwykłe kazanie pasyjne zarówno dla ludzi wykształconych, jak i dla analfabetów.
Dziś ten ołtarz jest wystawiony w muzeum w Kolmarze. I zapewne niejeden zwiedzający, stając przed wizerunkiem Ukrzyżowanego może z przerażeniem zakrzyknąć: dosyć! Zbyt dużo tego cierpienia! Nie można przesadzać również w cierpieniu… Jednak w tym obrazie nie ma żadnej przesady. Kto tak mówi, nie wie, kto za czasów Grünewalda modlił się w klasztorze Isenheim przed wizerunkiem Ukrzyżowanego. Nie tylko dobrodzieje w stallach chórowych wraz z całą świtą, lecz także, oddzielni od nich – żeby ich nie dotknąć, nie zarazić się czymś – najbiedniejsi z biednych. Umęczeni, ściśnięci i zdeformowani, patrzyli przez grube pręty kraty, ponad księdzem, ku swemu cierpiącemu Panu. Byli to trędowaci, porażeni zakaźną chorobą, „ogniem piekielnym”, których zniekształcone twarze, gnijące palce, cuchnąca skóra i kości nie różniły się tak bardzo od okaleczeń Chrystusa Grünewalda. Modlili się do tego Ukrzyżowanego. Jeszcze pod koniec średniowiecza trędowatych bezlitośnie wyrzucano z ludzkiej społeczności, często ich wydziedziczano, zamykano, a nawet niejednokrotnie uznawano za zmarłych. Około roku 1200 w Europie było prawie 20 000 w leprozoriów, miejsc dożywotniej, przymusowej izolacji trędowatych. Jedno z nich znajdował się w Isenheim, przyłączone do klasztorów antonitów, w których kościele szpitalnym znajdował się kiedyś ołtarz Grünewalda.
W tej perspektywie jeszcze mocniej uświadamiamy sobie, że naśladowanie krzyża to branie na siebie, razem z Jezusem, krzyża własnego życia. Tego nikt nie potrafi zrobić lepiej niż sam zainteresowany – trzeba umieć stanąć w prawdzie wobec własnych słabości i niedoskonałości, by zrozumieć, że tylko Ukrzyżowany jest w stanie dać nam siły. Naśladowanie krzyża oznacza, by człowiek, wiedząc, ze jego własna sytuacja jest ryzykowna, a przyszłość niepewna, szedł drogą zgodnie ze wskazaniami Tego, który przecież wcześniej już tę drogę przebył i na którego wskazuje palec Jan Chrzciciela na obrazie Grünewalda.